Spóźniona recenzja – Obce ciało

///Spóźniona recenzja – Obce ciało

Spóźniona recenzja – Obce ciało

Jakiś czas temu, może rok, może dwa, obejrzałem film Krzysztofa Zanussiego Obce ciało. Było to już dawno po premierze, po ostrych krytykach, jakich ten film był przedmiotem, po otrzymaniu dziwacznej anty-nagrody Węże samozwańczych krytyków   Kamila Śmiałkowskiego, Krzysztofa Spóra i Konrada Wągrowskiego.

Sprawa była już wtedy nieaktualna, filmy pojawiają się i znikają szybciej, niż przebiśniegi na wiosnę (ot ci poetyckie wyrażenie), żyją krótko sławą, niesławą, lub dogorywają tuż po zrodzeniu niezauważone.

Co prawda było już za późno, ale pomyślałem, że może jednak jakoś wystąpię w sprawie tego filmu. Posłałem tekst do różnych mediów (nomina sunt odiosa). Czekałem na reakcję i się nie doczekałem. Więc to już ostatnia ścieżka – publikacja na własnym blogu.

Coś wyjątkowo niesprawiedliwego wydaje mi się dotknęło autora filmu. On sam zresztą lubi o tym mówić, wchodząc w niezbyt zgrabną rolę autorecenzenta. Tym bardziej poczuwam się, by o tym napisać. Nie będąc recenzentem filmowym wystarczy mi przedstawić własne wrażenia. One sprawiły, że krytykę odczułem jako rażącą niesprawiedliwość. Posądzałem w duchu autorów krytyk o różne niegodziwości, by wreszcie skończyć dobrodusznie na refleksji nad fenomenem niezrozumienia innej wrażliwości, odmiennej percepcji świata, jakiej ten film jest wyrazem. Jest on sam jakby obcym ciałem pośród filmowej braci.

Nie przedłużając nadmiernie tego wstępu wklejam tekst.

Spóźniona recenzja

Nie bardzo chodzę do kina, kiepsko u mnie z byciem na bieżąco z produkcją filmową, mam swoje uprzedzenia do tej formy sztuki, preparowanych ruchomych obrazków, najbardziej przebiegłej, niewymagającej, postaci iluzji. Uprzedzenia, jak to uprzedzenia, coś mówią, coś zniekształcają. Nie wierzę zbytnio swoim uprzedzeniom, choć nie wyrzucam ich do kosza, bo to przecież pytania, drzazgi, palące, ropiejące rany, przy których nie sposób się nie zatrzymać.

Długo zwlekałem z obejrzeniem filmu Zanussiego Obce ciało. A kiedy już zacząłem, po kilku minutach zrobiło mi się przykro. Obiły mi się o uszy szydercze recenzje, filmowe anty-nagrody – „węże”, kopia amerykańskich „malin”, sugerujące nadzwyczajnie żenującą kiczowatość dzieła.

Tymczasem oglądam piękny film. Piękną Agatę Buzek, grającą wiarygodnie, odsłaniającą złożoność postaci, na co być może nawet scenariuszowa bohaterka nie zasłużyła. A przede wszystkim, mam przed oczyma świat ludzi religijnych, autentyczny. Widzę ich wyobrażenia na temat zepsucia „życia światowego”, zdeformowane imaginacje o pogrążeniu ludzkości w grzechu: nadużyciu władzy, upajaniu się dominacją, perwersją, przed czym trzeba uciec, by zachować niepokalaną czystość serca. Ekscesywny dualizm. Jest w tym obecna artystyczna kreacja reżysera, gra formą, przerysowanie, tendencyjny kontrast, ujawniający swobodę jego fantazji, jakby archetypiczny zapis wyobraźni.

Komu udało się pokazać jak młodzież z rozlicznych grup wtajemniczenia katolickiego przeżywa to coś, co nazywa powołaniem? Kto ma ucho do takich rzeczy? Zanussi ma. Nie jest w tym bynajmniej agitatorem, nagabywaczem, nachalnym mędrkiem. Patrzy i pokazuje. I wiem, że pokazuje wiarygodnie. Jak mało kto, wiarygodnie. Od wewnątrz. Widziałem już kilka filmów o katolickich nawróceniach, o katolickim religijnym świecie, robili to ludzie z antypodów, raczej bez zrozumienia, bez ucha. Zanussi inaczej, przedstawia cząstkę ludzkiego świata, niby znaną, ale słabo, tylko w wąskich kręgach.

Najbardziej zagorzali antyklerykałowie, ateiści wojujący, naturalne mdłości na myśl o katolicyzmie mające ateizujące feministki, wszyscy oni powinni być wdzięczni Zanussiemu. Bo pozwala zrozumieć, wniknąć, odczuć coś może im najbardziej obcego albo i wstrętnego. Zanussi nie ocenia, gdy opisuje to, co katolicki język nazywa miłością oblubieńczą, tę, można by powiedzieć, dziwaczną alternatywę wyboru miłości do Jezusa raczej, niż miłości ludzkiej, ów motyw zabicia w sobie ludzkiej miłości dla czystej i najdoskonalszej boskiej miłości. Wątek przecież dramatyczny. A o tym jest ten film. Także o wierze młodzieńczej, zbyt pewnej siebie, o jej utracie, przedstawianej w kontekście mistycznej doktryny ciemnej nocy wiary. Gdyby zajrzeć do traktatów Teresy z Avila i Jana od Krzyża rzecz stała by się jeszcze bardziej wymowna, zrozumieć można by autentyczność przedstawianego dramatu. Jego archetypiczną paradygmatyczność.

Coś sprawiło, że patrząc na unikalne ludzkie doświadczenie, dominująca część krytyki filmowej nie potrafiła go zobaczyć. Tysiące dziewczyn na całym świecie, setki w Polsce corocznie w ten sposób „zakochuje się” w Jezusie, wybiera go jako swoją drogę, swego oblubieńca, ukochanego. Czy to nie jest temat na film? Film Zanussiego jest na ten temat. Wreszcie ktoś potrafił wprowadzić widza w ten osobliwy świat.

Reżyser wyostrza w swym obrazie dokonujący się dramat. Wyostrza pięknem i witalnością głównych bohaterów. Ile matek i ojców płakało, gdy dowiadywali się, że ich córka, syn, postanowili wstąpić do klasztoru. Płakało, bo czuło, że dokonuje się coś dramatycznego, że może już nigdy dziecka nie zobaczą, instynktownie świadomi, że coś radykalnie się kończy w ich życiu. Zanussi opowiada historię, tak jak ją chciał opowiedzieć. I robi to wyjątkowo kompetentnie, bo zna ten świat. Są tam przedstawione sprawy, które podlegają krytyce, sam to nie raz robiłem, uznając tzw. powołanie za rodzaj uwiedzenia, nadużycie religijnej grupy, indoktrynację. Ale jak nie miałoby sensu autora thrillerów oskarżać o propagowanie przestępczości, podobnie autora filmu o religijnej fascynacji, nie da się obwiniać o propagowanie sekciarskiego zelotyzmu. Także osoba reżysera nie powinna być kryterium oceny. Nie znam poglądów Zanussiego (mea culpa), widzę tylko jego film. Bywa, że wybitne dzieła tworzą ludzie o osobliwych opiniach, postawach, wyborach życiowych. Tu nie ma przejścia. Zanussi przedstawia się publicznie jako katolik, co jednak jest niewystarczającą przesłanką. W filmie narrator bynajmniej nie jest bezkrytycznym fanatykiem religijnej sprawy. Opowiada historię. Potrzeba jedynie uwagi, zawieszenia na chwilę wewnętrznego łomotu niechęci, słusznych bądź nie, uprzedzeń.

Istnieje nie tylko mój świat, moja wrażliwość, i mój punkt widzenia. Istnieją najbardziej mi obce, nie moje, osobiście może nawet wstrętne (co nie ma większego znaczenia, jak nie ma nic do rzeczy, że lubię kalafiory, a nie lubię ogórków), inne światy, inne wrażliwości, inne nastroje. Nota bene, by ich nie dostrzegać mamy do dyspozycji dwa instrumenty: estetyczne zniesmaczenie lub moralne oburzenie. Zanussi zrobił coś, czego w polskim kinie nie było, o co trudno w kinie światowym, odsłonił wrażliwość młodego człowieka uwodzonego (pociąganego – w wersji ortodoksyjnej) w stronę pełnego poświęcenia się religijnemu życiu w totalnym miłosnym oddaniu. Czy nie zasługuje na naszą wdzięczność, skoro opowiedział prawdziwie i do tego pięknie, choć pewnie bez Agaty Buzek, nie dałoby się tak pięknie.

Niesprawiedliwe wydają mi się „węże” dla Agnieszki Grochowskiej i Weroniki Rosati. Zarzut kiczu i żenady opiera się na przedmiotowej pomyłce. Kiczem nie jest kreacja postaci, to postaci są kiczowate i takie miały być. Aktorki zagrały dobrze figury sztuczne w mowie i gestach, obleśne i odpychające. Raczej gratulacje by się należały (także za odwagę przyjęcia roli). Skąd więc zażenowanie recenzentów? Czy dobrodusznie myślą, że nie może być aż tak źle z człowiekiem? A może to efekt lustra: „my tacy nie jesteśmy, tacy być nie chcemy”? Jeśli nie jesteście, to dobrze, inni są. Na pewno zaś reżyser nie jest winny kiczowatości niektórych polskich nowobogackich, także ich niekiedy niewiarygodnie ohydnej wredności.

Tak więc, zrobiło mi się przykro. Rozumiem, że to może także freudowskie rytualne „dorzynanie tatusia” (tego z panteonu Wielkich Polskiego Kina). Pozostaje jednak wrażenie walki fasad. Coś, co ostatecznie nie pozwala rozumieć już nawet własnych myśli, pozwala jedynie kompulsywnie wykrzykiwać hasła. O tym też warto by zrobić film. Ale to już chyba nie pan Zanussi. Człowiek odważny, ale przecież, nie bohater wszystkich dramatów, a jedynie snujący własną opowieść twórca. Chociaż… niech robi co chce, co podpowiadają mu Muzy.

Krytyka może dodawać skrzydeł, lub je podcinać. Wyzwalać wyobraźnię twórczą, lub bezwiednie ją gasić. Misją artystów jest zaglądać tam, gdzie nikt nie patrzy, zobaczyć rzeczy tak, jak nikt ich jeszcze nie zobaczył, dawać wglądy w obce światy. Boję się, że zawstydzeni, wrażliwsi twórcy, dla których krytyka jest naturalnym punktem odniesienia, nie odważą się zobaczyć rzeczy własnymi oczyma, że cudze oczy, cudze spojrzenia, zabiją, stłumią, zgaszą ogień. Nie jest dobrze, gdy wszyscy śpiewają jedną melodię. Nawet gdyby była to najpiękniejsza melodia świata.

Comments

2018-09-27T15:57:06+02:00 film Moim zdaniem|