Wiemy, że w naszych czasach wszystko powinno być innowacyjne. Oczywiście gospodarka, ale także nauka. Także w nauce priorytetem jest innowacyjność, cokolwiek miałoby to znaczyć. Już nie rzetelność badań, ale właśnie innowacyjność. Nawet nie nowość, co nowego wnosi autor, ale owa tajemnicza innowacyjność. Nieostrość tak używanego pojęcia jakoś jest zamierzona. Innowacyjność w działach technicznych nauki – to oczywiście nowe produkty, które zdobywają rynek. Rynek zdobywa się przy pomocy marketingu, to zasadnicza składowa nowego produktu – rozpoznanie potrzeb konsumenckich, lub ich wygenerowanie, i zaspakajanie. Ale innowacyjność w filologii klasycznej – czym miałaby być? Albo innowacyjność w filozofii, jeśli filozofia sama siebie rozumiałaby jako powrót do pierwszych pytań, postawionych kiedyś, dawno, w epoce początków myślenia? Jedynie kognitywiści, którzy zajmują się relacjonowaniem wyników badań neurobiologów i komentują rezultaty prac inżynierów od robotyki, mogliby być innowacyjni, choć ich wtórny charakter jest trudny do ukrycia.
Pęd do innowacyjności jest sam w sobie zjawiskiem wartym refleksji. Co mianowicie napędza ten pęd? Ciekawe uwagi znaleźć możemy u Petera Sloterdijka. W książce Gniew i czas (s. 38) pisze, że tym co pobudza do działania są długi. Przywołuje Sloterdijk książkę Heinsohna i Seigera, którzy wywodzą psychologiczny opis współczesnej osobowości przedsiębiorczej z przymusu innowacji w obsłudze długów. To zadłużenie firm ma być według tych autorów energią napędową innowacji.
I tak byłby pies pogrzebany.